Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2018

Dystans całkowity:4053.09 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:215:20
Średnia prędkość:18.82 km/h
Maksymalna prędkość:57.70 km/h
Suma podjazdów:14618 m
Liczba aktywności:27
Średnio na aktywność:150.11 km i 7h 58m
Więcej statystyk
Dystans170.37 km Czas09:31 Vśrednia17.90 km/h VMAX46.67 km/h Podjazdy852 m
Od Kaszub do Kaszub

 Krajobraz i przyroda Wyżyny Vidzemes (Śródziemia) to taka dzika wersja Kaszub. Jest tu bardzo niewielkie zaludnienie, cały interior to wyłącznie drogi szutrowe. Drugi dzień rozpoznania prowadzony w łotewskich sklepach wykazał całkowity brak herbaty w butelkach (do których zdążyłem się przyzwyczaić, pomimo bolesnej kaucji 10 eurocentów za każdą). Brak też było sałatek, co raziło przy bardzo szerokim wyborze mięs, ryb i konserw. W trasie nuciłem sobie: 
"Łotwa. Łotewskie drogi. Gdy je wspominam, bolą mnie nogi" (do melodii Kultu: "Polska").
 Korzystając z niezłej pogody zrobiłem pranie i umyłem się. Niestety pod koniec dnia odkryłem, że torba MSX nie przetrzymała ekstremów dróg łotewskich: straciłem jedną z czterech śrub mocujących. A pomyśleć, że w Alpach obciążałem ją dwukrotnie bardziej i nic jej nie było. 

Na dachu Łotwy - Gaiziņkalns. Na sam szczyt wjechałem rowerem (z całym bagażem). Z góry widok żywcem jak z Wieżycy, Szkoda, że wieżę widokową zdemontowali. 

Mosznopodobny pałac w Cesvaine był akurat w rusztowaniach. 

Stameriena to łotewskie eldorado: piękna cerkiew, piękny pałac, piękne krystaliczne jezioro. 

Pod koniec dnia zaczęły się znowu podjazdy. Był to znak, że wkraczam na kolejną wyżynę, a Estonia jest tuż, tuż. 
Dystans143.06 km Czas08:30 Vśrednia16.83 km/h VMAX57.70 km/h Podjazdy888 m
Łotewski dakar

 Pierwszy pełny dzień na Łotwie nie przyniósł wielkich zaskoczeń. Przyroda była bujna, lasy prawdziwie borealne, jusznic chmary - nie odpuszczały nawet w południe. Kąsały nawet w trakcie jazdy, nauczyłem się je zabijać seriami. No cóż: zabijac, aby żyć. 
Szutry łotewskie były mniej piaszczyste i szersze od litewskich, ale asfalt okazał się być prawdziwą rzadkością. Wzburzyła mnie budka biletowa przy ruinach zamku w Koknese, "Pani budkowa" miała uwagi nawet do robienia zdjęc zamku zza budki. Wycofałem się więc nad brzeg Dźwiny i stamtąd próbowałem uchwycić jego cudowne położenie. Dokładnie w tym momencie nastąpiło oberwanie chmury, które musiałem przetrwać na styl "bałtycki", czyli bez szans na znalezienie jakiejkolwiek wiaty. Dzień kończył się jednak w magicznej scenerii łotewskich "Kaszub". Miejsce na nocleg znalazłem malaryczne, ale alternatywą było wyłącznie rozbicie się na widoku. Bo na Łotwie roslinność bujna, a w lasach potężny podszyt, bez maczety ani rusz...

Dźwina - jedna z wielkich rzek dawnej Rzpltej... Ma w sobie sporo majestatu, choć Niemen piękniejszy

Fragment malowniczych ruin zamku Koknese, znad kamienistych brzegów Dźwiny

Łotewskie Kaszuby były boskie. W dosłownym tłumaczeniu jest to Wyżyna Śródziemia - też ładnie :)
Co ciekawe, było to jedyne miejsce na Łotwie z grodzeniami i tabliczkami o własności prywatnej. Turystyka zmienia ludzi, na gorsze :(
Dystans167.49 km Czas09:18 Vśrednia18.01 km/h VMAX38.84 km/h Podjazdy323 m
Litwini nie lubią sałatek

 Czwartego dnia od przekroczenia granicy poczułem się jak w Polsce. Krajobraz drastycznie się wypłaszczył a miejsce łąk zajęły pola. Poza krajobrazem reszta pozostała litewska: smak kiszonej kapusty (bo innych surówek w dyskoncie nie było), chmury pyłu na tarkach, jusznice pod wieczór i gdzieniegdzie dawne kołchozy. Pierwszy cel dnia - Góra Krzyży w Szawlach - nieco mnie zawiódł. To nie tyle góra, co jęzor krzyży z kulminacją. Ze zdjęć pamiętałem większe wzgórze, cóż, rzeczywistość często rozczarowuje.

 Potem była walka z fatalnymi szutrowymi nawierzchniami i - po oczekiwanym przekroczeniu granicy - jeszcze zacieklejsza walka z jeszcze gorszymi szutrami... I nagle wkroczył On, wyrastający z nicości niczym fatamorgana, łotewski Wersal. Pilsrundale robi wrażenie swoim ogromem. Niestety wstęp do ogrodów był płatny (taka łotewska specjalność: za darmo tylko szutry rodeo). Kręciło się tu sporo Rosjan (z wycieczki). 

Niezłe wrażenie zrobiły też na mnie zamki w Bausce. "100" na stoku przypominała o jubileuszu państwowości łotewskiej:

 Po tym pozytywnym finale dnia udało mi się znaleźć świetne, mszyste miejsce na nocleg. Niedaleko wiodła łotewska droga krajowa - szeroki łach szutru... Gdy pokazałem w serwisie moje opony (gdzieś w połowie sierpnia, kupione jako nowe pod koniec czerwca), zapytali czy jeździłem po pumeksie (sic!). Przejechałem tak spory dystans wyłącznie dzięki jego płaskości, bo nawierzchnie były - no właśnie - pumeksowe. 
Dystans166.32 km Czas09:00 Vśrednia18.48 km/h VMAX46.86 km/h Podjazdy519 m
W tumanach kurzu

 Pierwszy dzień bez opadów!
 Wrażenia z podróży: całkowty brak płotów - nikt nie grodzi posesji, wszechobecny eternit, kurz na szutrach, dalszy brak wiat przystankowych. Zaskoczyła mnie kuna przebiegająca przez drogę: w pysku niosła sporego pisklaka, chyba gołębia. "Obiad" w postaci fasoli z puszki jadłem w polu, bo nie było za bardzo gdzie. Wcześniej w sklepie - w Kiejdanach - widziałem ponownie stoisko z rosyjskojęzycznymi gazetami. W sanktuarium w Szydłowie totalna pustka i cisza, kościół zamknięty ba cztery spusty. Litwini wolą strugać pogańskie totemy i ustawiać na grodziskach. Wcale nie przesadzam... 
Prawdziwym wyzwaniem był przejazd przez "piachoszutry rodeo" z Kiejdan do Szydłowa. Czegoś takiego się nie spodziewałem. Z perspektywy czasu mogę ocenić, że nawet na Łotwie nie trafił się tak dramatyczny odcinek jak w Illgizai. 
Nocleg znalazłem całkiem niezły, tuż nad drogą (wydma), niewidoczny dla kierowców. 

Kiejdany, rynek. Tu młody Miłosz przyjeżdżał "do miasta" :)

Malowniczo, ale ta nawierzchnia ciągnąca się dziesiątkami kilometrów starła mi nowe opony Schwalbe Marathon...

Szydłów (Šiluva). Najstarsze na świecie sanktuarium maryjne jest w tygodniu zabite dechami.
Dystans159.97 km Czas08:52 Vśrednia18.04 km/h VMAX50.68 km/h Podjazdy940 m
Dzień trzech stolic

 Zła passa nie odpuszczała. Trzy razy dopadła mnie ulewa, oczywiście za każdym razem nie było gdzie się schronić... Wilno zrobiło na mnie po raz drugi przygnębiające wrażenie. Starówka jest bez wyrazu, typowe prowincjonalne miasto, ustępujące zabytkową zabudową takiej Świdnicy, o Toruniu nie wspominając. Poradziecja widoczna na przedmieściach i chodnikach, miasto bardzo nieprzyjazne rowerzystom.
 Trok za bardzo nie widziałem, bo na zmianę mrzyło i straszliwie lało. Zauroczył mnie natomiast Kierniów, choć tutaj spodziewałem się większego rozmachu (gwoli ścisłości: w Wilnie i Trokach już byłem, więc rozmachu się nie spodziewałem wcale). Oczywiście zaletą Kierniowa było też to, że poprawiła się pogoda i trafiłem tam wreszcie na sklep. 
Depozyt założyłem w połowie drogi z Kierniowa do Wilna, dzięki czemu zwiedzałem Wilno na lekko (był to znakomity pomysł)... Na nocleg udawałem się w pośpiechu w okolicach Egline, ledwo rozbiłem namiot a kolejny deszczowy łomot od natury zalewał mi pozostawione na zewnątrz sakwy. Przeczekałem (zadowolony, że zdążyłem rozstawić namiot), ugotowałem pulpę, gdy armagedon odpuścił umościłem się do spania. W następnych dniach czekała mnie poprawa pogody. 

Troki

Wilno, Ostra Brama

Kierniów
Dystans219.21 km Czas10:41 Vśrednia20.52 km/h VMAX46.31 km/h Podjazdy1230 m
O jedną godzinę za daleko

 Było pochmurno i wilgotno, zapowiadano dalsze opady - trwał najbrzydszy tydzień wakacji. Było więc oczywistym, że wyruszam na wyprawę. W powietrzu wyraźna wilgoć, na niebie chmury, prognoza fatalna. Ledwo przekroczyłem granicę i zaczęło mrzyć. Zaskoczył mnie niemal całkowity brak oznakowań. Nie tylko kierunków, nawet nazw miejscowości przez które przejeżdżałem. Drugim niezwykłym widokiem był całkowity brak śmieci na poboczu. Trzecim zaskoczeniem niezwykle duża frekwencja starych drewnianych domów, krytych niestety wyłącznie eternitem.
 Generalnie otaczało mnie zielone, pochmurne i pagórkowate pustkowie. Gdyby pogoda była dobra, uznałbym ten pejzaż za ładny. Aura była jednak fatalna. Po dwóch dniach całkowitego uziemienia przez fatalną pogodę czułem nadwyżkę mocy. Liczyłem szczerze mówiąc, że zrobię jakieś 230-240 km i rozbiję się już po zmierzchu. Zaczynałem przecież bladym świtem, a dni w połowie lipca są jeszcze bardzo długie.  
 Asfalty były dobre, na drogach główniejszych (krajowych) ruch był umiarkowany, tirów totalnie brak, ale kierowcy jechali bardzo szybko - a to nie jest przyjemne, szczególnie gdy jezdnia wąska. To był jednak pikuś, Pan Pikuś. Na odcinku od miasteczka Wiejsieje (Vieisiejai) po Niemen w okolicach Merecza czekała mnie najstraszniejsza ulewa w karierze rowerowego turysty. Zdążyłem minąć jakąś wieżę widokową i po chwili ujrzałem ścianę deszczu, takie lądowe tsunami. Jakimś cudem zdołałem założyć strój płetwonurka: spodnie ochronne, ochraniacze na buty oraz dodatkową pelerynę (w panice jednak zrobiłem to odwrotną stroną).

[Wiejsieje, kośc. św. Jerzego]
 To co działo się potem jest zapisem walki o przetrwanie. Na odcinku prawie 30 km nie było ani jednego daszku, ani jednej wiaty. W strugach deszczu droga zamieniła się w rwącą rzekę, pobocze w bagno a widoczność spadła do zera. Po kilkunastu minutach tej lodowatej kąpieli poczułem że warstwa ochronna puszcza: zalewa mi buty od dołu, rękawy i spodnie w okolicach nogawek. Musiałem jechać dalej - ruch sprawiał że było mi przynajmniej ciepło. Wilgotno, ale ciepło. Przed Mereczem odpuściło, ale przystanąłem dopiero przed mostem na Niemnie. Były tu barierki, mogłem oprzeć rower i spokojnie zdjąć te wszystkie przemoczone celofany. Okazało się, że nie przemokłem jedynie na brzuchu. Zalało mi nawet - od pleców - slipki...
Miałem poważne wątpliwości co robić... Wybrałem dalszą walkę. Nie miałem już czego ratować, pojechałem dalej mokry zakładając że w suche ciuchy przebiorę się wieczorem, przed rozbijaniem namiotu. Był to zresztą strzał w dzieciątkę. Niebywale gwałtowne opady w postaci klifu/wodospadu/ściany tsunami dotknęły mnie jeszcze dwukrotnie. Za każdym razem, nie mając już złudzeń, że znajdę dach nad głową, ustawiałem się na poboczu, schylałem i czekałem aż najgorsze pierwsze uderzenie minie. Potem mokrutki wsiadałem na rower i jechałem dalej. 

[Jedyna chwila ze słońcem - tuż po potopie, falisty pejzaż nad Niemnem]
 Odrobinę ulgi poczułem dopiero po godzinie 18. Aż do zmierzchu i rozbijania obozu dojechałem bez towarzystwa deszczu. Motywacja w postaci zagrożenie kolejnym potopem była bardzo skuteczna, pomimo szturmowych warunków (i dzięki temu, że nie próbowałem przeczekiwać deszczu) miałem świetne tempo jazdy. Niemal zrealizowałem plan! W ostatniej chwili, w Rudziszkach, wstąpiłem do sklepu. Tamże odkryłem, że zapomniałem o zmianie czasu. Sklep był czynny do 22, była 21, a ledwo z niego wyszedłem panie zamknęły drzwi i spuściły roletę. Zapomniałem o przestawieniu zegarka godzinę do przodu... Okazało się, że jednak miałem tego dnia ciutek szczęścia: zdołałem uzupełnić zapasy wody tuż przed noclegiem. Rozbijałem się w środku lasu, tuż za Rudziszkami. Pogodowo była to najbardziej ekstremalna dwusetka w całym roku. 

Galeria:

Kaletnik. Jeszcze w Polsce

Merecz - Góra Królowej Bony. Tuż nad Niemnem

Litewski pejzaż

Cmentarz tatarski - Rejże

Butrymańce - pożydowskie miasteczko z zachowanym układem urbanistycznym. Bród i bieda. 

Jezioro Vilkoksnio 
Dystans120.84 km Czas06:09 Vśrednia19.65 km/h VMAX44.00 km/h Podjazdy523 m
Urodzinowy finał zaliczgmine.pl
Kategoria >100 km, Podlasie 2018

Piątek trzynastego i moje urodziny (a jakże!) - to był znakomity moment na skompletowanie kolekcji gmin polskich. Dotarłem zatem do Supraśli i Wasilkowa. Wasilków został tym samym ostatnią poznaną przez mnie gminą w Polsce. Dane zapisałem celowo dopiero 15 lipca 2018 r., czyli w 7296 miesięcznicę bitwy pod Grunwaldem! Tym razem wycieczka bez towarzystwa. Kilka razy mnie zmoczyło, ale najgorsze miało dopiero nadejść, w weekend. Szczęście w nieszczęściu było takie, że czekały mnie mecze Mistrzostw Świata: o 3. miejsce i wielki finał. 


Podlaska wieś

Supraśl. Zdjęcie dziwne bo przez (nad) drewniany płot-parawan. Odbiło im już całkiem. 

Wasilków - ostania gmina do kolekcji
Dystans71.16 km Czas04:22 Vśrednia16.30 km/h VMAX46.95 km/h Podjazdy547 m
Suwalski Park Krajobrazowy

Wycieczka turystyczna w suwalskie pejzaże. Niestety trawy wyblakłe i żółte, nad Hańczą ciężko było o dostęp do wody, a dzień był gorący i parny. Na koniec obiadek w tatarskiej restauracji. 


Wypalone łąki

Nad Hańczą
Dystans122.81 km Czas06:14 Vśrednia19.70 km/h VMAX39.80 km/h Podjazdy440 m
Wypad do Brańska

Było upalnie i generalnie dość nudno. Ładny był pałac w Rudce i zabudowa kilku wsi (np. Szpaki, Zawyki). Po zjedzeniu obiadu (kebsa) w Brańsku rozjechaliśmy się. M. wracała najprostszą drogą na Łapy a ja drogą okrężną przez Strablę i Suraż. Tamże zwiedzałem piękne grodzisko.

Pałac w Rudce

Uroki Podlasia

Grodzisko w Surażu
Dystans114.99 km Czas06:15 Vśrednia18.40 km/h VMAX35.30 km/h Podjazdy359 m
Biebrzańskie klimaty

Były jusznice i pliszki (gniazdo na platformie widokowej, ratowałem pisklaka). Było upalnie. Łosi nie stwierdzono. Po drodze były jednak 2 h spędzone na rowerach w Białymstoku i szukanie "starówki". Obiad jedliśmy
w Tykocinie, a ja - rzecz jasna - zgubiłem okulary przeciwsłoneczne... 

Biebrzański PN

Uratowałem jej pisklaka

Cerkiew w Topilcu